...duma i duma, co też tu napisać... Tyle pomysłów na pierwszego "merytorycznego" posta, a co jeden, to gorszy;) Chyba trema mnie zżera! Nie chcę zawieść - uwaga na mdłości: słodzę! - wspaniałych czytelników siostry;) Żeby jakoś w miarę wyjść z twarzą z inicjacji blogowej, to dziś zamiast pisać, pokażę Wam kilka naszych polaroidów.
Kocham swojego polaroida miłością tak wielką, jaką nigdy chyba nie obdarzę żadnego aparatu. Nie jestem ani dobrym fotografem (nawet przeciętnym nie jestem, tak po prawdzie), ani nie znam się na fotoszopach i innych cudach wiankach...
A polaroidy mają najwięcej uroku, gdy są krzywe, koślawe, źle skadrowane, prześwietlone, wyjarane i co tam jeszcze amatorszczyzna fotograficzna obejmuje...
W dodatku kojarzą mi się z epoką przedkomputerową i przedinternetową, a w takiej dorastałam i do niej mam sentyment:)
Poza tym jest coś takiego w tych zdjęciach, że każdy, ale to każdy (czy raczej każda;) dobrze na nich wychodzi (wiem, bo tylko na tych zdjęciach się sobie podobam).
Nie bez znaczenia w moim polaroidowym bziku jest fakt, iż te zdjęcia są dla mnie symbolem amerykańskiej popkultury. Uwielbiam kiczowate programy typu medycyna sądowa, w których zawsze pokazują parszywe amerykańskie rodzinki uśmiechające się z polaroidów (tatko ma zawsze wąsy i fryzurę na czeskiego piłkarza, mamuśka trwałą ondulację, a dziecię oldskulowy aparat na zębach;).
Tak więc, jeśli kiedyś nasza rodzinka trafi na czołówki gazet, to zdjęć by zilustrować ów pitawal nie zabraknie, oj nie zabraknie:)
Tymek się przebudził, zmykam - dobranoc:)